czwartek, 3 listopada 2011

Pierwszy SZOK!

Trzy miesiące wakacyjnej tęsknoty za sobą, bardzo zbliżyły nas do siebie, a upragniona prywatność sprawiła, że miłość sięgała ostatniego piętra bloku, w którym mieszkaliśmy. Wspólne spacery z dzieckiem i psem tworzyły obraz idealnej rodziny. Upajaliśmy się tym stanem do upadłego. Wszystko stawało się prostsze, łatwiejsze i takie… tylko nasze…
Rozpoczął się rok akademicki. Mąż wrócił na zajęcia, ja pozostałam w domu. Wraz z wyjazdem mamy, firma, w której pracowałam, została zamknięta. Pozostałam bez możliwości pracy i zarobkowania. Rodzice jednak zobowiązali się do finansowania utrzymania mieszkania i dorzucali coś dla wnusi. Kilka razy w roku przysyłali paczki, w których były zabawki i ubranka dla jedynej, ukochanej wnuczki, oraz drobiazgi dla nas. Ale to nie przeszkadzało ani mi, ani mężowi, wszak przez wakacje zarobił tyle pieniędzy, że wystarczy na cały rok… Tak było, dopóki mój mąż miał tylko potrzeby wynikające z „obowiązku” utrzymania rodziny…
Wraz z powrotem na uczelnię, oczywiście potrzeby studenta zmieniły się radykalnie. Zaczął znikać na całe popołudnia i wieczory, tłumacząc to dyżurami studenckimi. Nie znałam ani sytuacji studentów, ani programu studiów, łykałam wszystko, co mi mówił, o czym opowiadał. W końcu ufałam mu bezgranicznie, kochałam go bezgranicznie, wierzyłam, że jest ze mną szczery i uczciwy wobec mnie. Któż podejrzewałby, że ktoś, kto kocha może być nieuczciwy??? NIKT!
Boże Narodzenie spędziliśmy właściwie sami. Wigilia u teścia, święta w domu… podobnie „Sylwester”… W telewizorze 4 programy (takie były czasy), ale przecież mamy odtwarzacz CD – jeden z pierwszych w mieście…
Mąż po raz pierwszy myślami był gdzieś daleko, nieobecny… zdawało się, że niewiele go obchodzi cokolwiek… pomyślałam, że to uczelnia ma na niego taki wpływ… długo później uświadomiłam sobie, że to nie uczelnia, ale tęsknot za światem, który od ślubu pozostał obok… tęsknota za podbojem kobiecych serc, kokieterią, dowartościowaniem swojego ego…
Pierwsze urodziny córeczki zbiegły się z sesją egzaminacyjną mojego męża… Nie był to najszczęśliwszy dzień w naszym życiu. Córeczka nie bardzo zdawała sobie sprawę z sytuacji, jednak zdmuchnęła świeczkę i cieszyła się prezentami. Goście wrócili do domu, a ja byłam wykończona całym dniem. Nie miałam już siły, by posprzątać po imprezie, złożyłam więc naczynia do zlewu, resztę z przyjęcia schowałam do lodówki, córeczkę wykąpałam i położyłam spać, po czym wzięłam kąpiel i pomaszerowałam do łóżka…
Tam spotkało mnie NIEPRZYJEMNE ZASKOCZENIE…
Słowa męża brzmiały jak dzwon, uderzały jak piorun i bolały jak ciężkie razy:
- Do kuchni brudasie, posprzątać! Nie położysz się spać, póki nie będzie porządku w kuchni!
Byłam tak zaskoczona, że otworzyłam szeroko oczy i usta i oniemiałam…
- Ale ja nie dam rady, jestem zmęczona, rano posprzątam…
- NIE RANO, TYLKO TERAZ!!! NIE MAM ZAMIARU RANO JEŚĆ ŚNIADANIA W CHLEWIE!!! JA STUDIUJĘ I MAM MIEĆ GODNE WARUNKI DO TEGO! NIE MOGĘ NA UCZELNIE ISĆ ZDENERWOWANY!!! – bałam się, by jego krzyk nie obudził dziecka…
- Proszę Cię… padam na nos, wstanę wcześniej i posprzątam…
- NIE! – krzyknął stanowczo, chwycił mnie za włosy i popchnął do kuchni, wymierzając kopniaka…
SZOK! Tak SZOK! Nie miałam pojęcia jak to wytłumaczyć, jak się w tym odnaleźć… Prawie zasypiając nad zlewem pozmywałam naczynia, posprzątałam na stole i blacie, umyłam kuchenkę i podłogę… Wypuściłam jeszcze psa na chwilę i zgasiłam światła. Był kwadrans po pierwszej… Cichutko wróciłam do łóżka, by nie obudzić męża, bo przecież rano szedł na uczelnię… nie udało się… największa czułość, jaką wtedy usłyszałam to: „musisz się tak miotać po nocy? Ja chcę spać!”…
Zasnęłam w bezruchu, by nie narazić się mężowi, ale spałam bardzo płytkim snem… wstałam wraz z pierwszym blaskiem poranka, pobiegłam po zakupy i zrobiłam mężowi śniadanie… Wstał przysposobił się i usiadł przy stole…
- Przepraszam Cię za wczorajsze, byłem zdenerwowany, mam dzisiaj egzamin i to mnie wyprowadziło z równowagi. Wybacz mi, obiecuję, że to się już nigdy nie powtórzy… ale postaraj się mnie zrozumieć… - wstał, przytulił mnie i pocałował. Pocałował tak czule, że poczułam się jak w niebie. Nie mogłam mu nie ufać. Przecież jest cudownym człowiekiem i nie mógłby mnie okłamać. Każdy mógł nie wytrzymać napięcia przed egzaminem, a tu jeszcze męczące popołudnie z gośćmi, bo urodziny dziecka… Zrozumiałam, wybaczyłam i … zapomniałam…
Zapomniałam nie na długo…
Minęły zaledwie dwa, może trzy tygodnie, kiedy znowu odczułam skutki frustracji mojego męża…
- Gdzie jest moja koszula w kartkę??? Czy nic w tym domu nie może być na swoim miejscu???
- Kochanie, która koszula?
- Ta, którą przywiozłem ze Stanów… miałem ją na sobie 2 dni temu…
- Aaa, ta. Pewnie w brudowniku, czeka na pranie – powiedziałam spokojnie, chcąc lekko załagodzić sytuację…
- W brudowniku? To dlaczego jeszcze jej do tej pory nie wyprałaś? – chwycił mnie za ramię tak mocno, że miałam wrażenie, jakby zatrzymała się w nim krew… palce mi zsiniały (wiec chyba tak było), poczułam przeszywający ból w całej ręce i żadnej możliwości ruchu… Z bólu nie dałam rady wyrwać ręki z uścisku i znowu przeżyłam szok. Pociągnął mnie do łazienki, otworzył brudownik, wywalił wszystko na podłogę i chwytając mnie za włosy, rzucił nosem wprost w brudną bieliznę…
- Nie życzę sobie takich zaległości, masz prać wszystko na bieżąco! Nie mogę sobie pozwolić na stres z powodu niewypranej koszuli, rozumiesz??? …Co za kmiot… - usłyszałam tylko z ust oddalającego się męża.
Uklękłam na kolanach, czując jedynie zimną podłogę i krew napływającą do uciśniętej ręki…
W głowie mi się nie mieściło, to, co się przed chwilą wydarzyło… nie mogłam uwierzyć w to, co się stało… Czy stało się to rzeczywiście???  Wątpliwości rozwiał krwiak na ręce wielkości męskiej dłoni i okalający całe ramię. To tak jak fioletowe naznaczenie bicepsa… durne to, ale tak to wyglądało…
Pomyślałam sobie „nie, tak nie można… przecież ja go kocham i on mnie kocha, to nie może być prawdą…” Jednak było… uporządkowałam łazienkę i z płynącymi łzami poszłam do kuchni… nie wiedziałam, co ze sobą zrobić, jak się zachować… stałam przy zlewie, a łzy kapały jak krople wody, uderzając o stalowe dno. Nie mogłam ich powstrzymać…
Ukochany oprawca podszedł do mnie wtedy z tyłu, objął mnie, mocno przytulił i zaczął przepraszać…
- Przepraszam, przepraszam, nie wiem, co we mnie wstąpiło. Bardzo lubię tę koszulę, dlatego się zdenerwowałem. Wybacz mi, już więcej nie będę…
- Tak, ostatnio też tak mówiłeś i co? Jednak się powtórzyło…
- To nie tak, mam ciężki okres na uczelni i wszystko wyprowadza mnie z równowagi. Kilka ciężkich egzaminów mnie czeka, myślisz, że tego nie przeżywam? Myślisz, że jest mi łatwo? A ty jeszcze mnie prowokujesz niewypraną koszulą… zastanów się… możesz mnie zrozumieć???
Tak, te słowa pamiętam jak dziś… poczułam się winna, ale skąd miałam o tym wiedzieć, skoro nic takiego mi nie mówił? Chyba powinnam go obserwować i odgadywać, kiedy ma dobry, a kiedy zły humor…
Od tego momentu dni upływały beztrosko… Miłość i czułość wypełniała dom po brzegi, życie towarzyskie zaczęło się poprawiać, zbliżały się święta wielkanocne, porządki świąteczne, sielanka, wspólne działania i … spokój… Uwielbiałam ten stan, robiłam wszystko, żeby się nie skończył…
Szczęście trwało kilka tygodni. Nic nie zapowiadało nagłego BUM!
Dzień był pogodny i ciepły jak na kwiecień. Ugotowałam obiad i wyszłam z dzieckiem na spacer. Pozostała jeszcze godzina do powrotu tatusia z uczelni, wiec postanowiłyśmy poczekać na niego przed blokiem. Spacerowałam spokojnie, raz po raz spoglądając na zegarek… tatuś się spóźniał, ale pomyślałam sobie, że coś mu wypadło na uczelni, dlatego ma prawo się spóźnić…
Faktycznie, musiał wstąpić do czytelni, pożyczyć notatki i sprawdzić coś w dziekanacie… - przynajmniej tak mówił…
Tłumaczenie logiczne, a analizując czułość przywitania, rzeczywiście brzmiało to realnie…
Po obiedzie zaproponowałam, byśmy wszyscy razem poszli na spacer. Zgodził się, ale poprosił jeszcze o chwilę dla siebie, bo musiał coś sprawdzić w notatkach… naładował pióro atramentem i zaczął coś pisać. Postanowiłam mu nie przeszkadzać. Pobawiłam się z córeczką, wybrałyśmy ubranko na wyjście, przygotowałyśmy się i zadowolone okazałyśmy swoją niecierpliwość. Ukochany spojrzał mi głęboko w oczy i z grymasem skąpego uśmiechu schował zapisaną kartkę do książki, wstał z fotela i odłożył ją na miejsce… W tym czasie córeczka chwyciła ze stolika w dużym pokoju, jego pióro i z zainteresowaniem zaczęła przy nim majstrować. Ojciec chwycił dziecko, wyrwał pióro z małej rączki i zaczął na nią krzyczeć, wymierzając klapsy… Podbiegłam i wzięłam dziecko na ręce… Krzyknęłam coś do męża, że to przecież małe dziecko i jeszcze nic nie rozumie, więc dlaczego ją bije? Zabrałam małą do jej pokoju i uspokoiłam. Zajęłam ją czymś do zabawy…
Mąż chyba nie przejął się zbytnio ty, co mu powiedziałam… Kątem oka zerknął do kuchni…
- CHODŹ TU! – krzyknął nagle tak głośno, że córeczka aż zmrużyła oczy… DO KUCHNI!!!
Pozostawiłam córkę w pokoju i pobiegłam z myślą, że coś się stało…
- CO TO ZA SYF??? NIE POZMYWAŁAŚ? I TY SIĘ GDZIEŚ WYBIERASZ??? DO DUPY ŚPIEWAĆ!!! – znowu chwycił mnie jedną ręką za ramię, drugą za włosy, popchał wręcz do sypialni i rzucił na łóżko.
- Co ty sobie wyobrażasz? Że ja będę zapierdalał za granicą, żeby zarobić na rodzinę, że będę sobie żyły wypruwać na uczelnie, a ty co? Leniu… nawet pozmywać po obiedzie nie potrafisz? Co ty masz do roboty przez cały dzień? A kurze pościerałaś? Telewizor osyfiony  (przeciągnął dłonią po naelektryzowanym telewizorze i wytarł ją o moją twarz) …patrzeć się nie da… - rzucił pogardliwie
Nie dał mi słowa powiedzieć, nie dopuszczał nawet do wydania jakiegokolwiek dźwięku… w końcu zamilkł…
- Co się stanie, jeśli pozmywam po powrocie ze spaceru? – zapytałam nieśmiało, nadal leżąc na łóżku…
- CO SIĘ STANIE? CO SIĘ STANIE? GÓWNO! BRUDASIE CHOLERNY! – teraz chwycił mnie za bluzkę, podniósł do góry, UDERZYŁ silnie w twarz i ponownie rzucił na łóżko… odwrócił się na pięcie i wychodząc z sypialni powiedział:
- Nigdzie nie wychodzimy, trzeba tu zrobić porządek! Co za syf, kurwa, w głowie się nie mieści…
Tym razem skamieniałam i zastygłam na dłuższą chwilę… Łzy płynęły mi z oczu niepohamowanie, nie wiedziałam, co się dzieje, nie miałam pojęcia jak to wytłumaczyć…
Mąż zasiadł wygodnie w fotelu, wziął książkę do ręki i zaczął czytać – jakby nigdy nic…
Podniosłam się z łóżka… spojrzałam w lustro… SZOK! Spuchło mi oko i pojawił się siniak w kąciku… wpadłam w popłoch, panikę nie wiem, jak to nazwać… wpadłam do kuchni, wyjęłam jakiś zamrożony kawałek mięsa z zamrażalnika i przyłożyłam do oka…. Wiedziałam, że muszę coś z tym zrobić, ale nie wiedziałam, CO?…
Rzuciłam się wręcz w wir naprawiania tego, co popsuło mi całe popołudnie i myślałam… myślałam, co tu zrobić??? I … wymyśliłam!
Po posprzątaniu i doprowadzeniu się do jako takiego stanu, oznajmiłam mężowi, że wcześniej dzwoniła ciocia i prosiła, żeby odebrać dolary od rodziców, bo jakiś znajomy przywiózł… On ożywił się nagle i zaproponował, żebyśmy zrobili to natychmiast. Ulżyło mi, bo mój plan zaczął działać. Oczywiście, że nikt nie przywiózł dolarów od rodziców, bo miał to zrobić dopiero za kilka dni. Jednak ciocia była jedyną osobą, która mogła mi pomóc w tym momencie. Po pierwsze, że zawsze miała w domu dolary, a po drugie, że sama przeżył horror domowy, wiec pomyślałam, że mnie zrozumie…
Zanim jednak wyszliśmy z domu, ukochany mąż przeprosił mnie za to, co się stało, poprosił, żebym podmalowała oko, żeby nie było widać skutków jego porywczości. Poprosił też, żebym go więcej nie prowokowała, bo same studia i tak go wyprowadzają z równowagi, więc…
Zupełnie nic nie przeczuwając, wsiadł do samochodu i z uśmiechem na ustach pojechaliśmy do cioci. Był tam również przypadkiem mój wujek – brat cioci i mojej mamy… Faceci zajęli się rozmową o męskich sprawach, a ja dyskretnie wyjaśniłam cioci, o co chodzi i poprosiłam o pomoc. Wiedziałam, że mnie zrozumie i od razu pomoże. Uknułyśmy plan, że gdy jutro mój mąż będzie na uczelni, wujek przyjedzie po mnie i zawiezie na obdukcję. Pożyczyła mi oczywiście dolary, by nic nie wydawało się podejrzane, dała pieniądze na obdukcję i trzymając kciuki namawiała mnie na zakończenie tego związku… Nie byłam na to ani gotowa, ani nawet przez myśl mi to nie przeszło.
Plan się powiódł. Obdukcję zrobiłam i poprosiłam wujka, żeby zawiózł ją do cioci na przechowanie. Bałam, się, że gdy ukochany mąż znajdzie ją w domu, może ją zniszczyć, a przy tym zrobić mi krzywdę.
Najważniejsze było to, że zrobiłam już jakiś krok… jakiś, bo tak naprawdę żaden.
Do wakacji uczucia między nami jakby wezbrały. Była czułość, namiętność i pożądanie. Rodzina zdawała się być najważniejsza i nawet kłopoty na uczelni nie były niczym frustrującym, co mogłoby udzielać się małżeńskiej sielance. Po zdaniu wszelkich egzaminów, mąż otrzymał tytuł LEKARZA, wszak skończył medycynę i byliśmy bardzo z tego dumni.
Wakacje spędzaliśmy w domu i na wsi u babci moje go męża. Dla dziecka to cudowne i zdrowe miejsce, a i z babciami można było nadrobić zaległości… Pamiętam smak poziomek zbieranych na zboczu, zapach i smak buły drożdżowej prosto z kaflowego pieca, z masłem własnoręcznie ubitym przez babcię… pamiętam smak śmietany w zupie gotowanej na płycie opalanej drzewem… cudowny czas, cudowne wspomnienia…
Czereśnie z działki teścia do tej pory wywołują u mnie pracę ślinianek, a zapach świeżych warzyw prosto z ogródka czuję nadal, gdy tylko zamknę oczy i je wspomnę …
Ten czas był czasem trudnych decyzji, ale jeśli miało być lepiej, należało je podjąć.
Absolwenci Akademii Medycznej z rocznika mojego męża, mieli bardzo małe szanse, by dostać się na obowiązkowy staż. Dziwna sytuacja, bo skoro staż był obowiązkowy, a jego rozpoczęcie wręcz niemożliwe, to po co człowiek starał się przez 6 lat, by zdobyć ten dyplom???
Właśnie… Fakt, że nie można było zrobić stażu otwierał też oczy na inną rzeczywistość. Brakowało etatów dla lekarzy. Brakowało miejsc na specjalizacjach… Trzeba było podjąć jakieś kroki, żeby zwiększyć szanse na jakąkolwiek pracę. Podjęłam decyzję, że pójdę na studia. Na studia? Dobrze, ale na jakie? Minimum 5 lat w plecy, to zbyt długo… Nie mieliśmy czasu by pozwolić sobie na taki luksus… Poinformowałam jednak męża o moich planach… Pod koniec lipca oznajmiłam:
- Idę na studia, łatwiej nam później będzie zarabiać…
W odpowiedzi usłyszałam coś, co na długo podcięło mi skrzydła…
- Ty? Na studia? A na jakie ty się studia wybierasz? Za głupia jesteś, żeby studiować… zobacz jak ty maturę zdałaś, nigdzie cię nie przyjmą, nawet się nie łudź.  Lepiej byś się wzięła do jakiejś roboty…
No tak, racja… matura poszła mi słabo, do egzaminów nie czas się przygotowywać… więc idę do pracy.
Znalazłam ogłoszenie o pracy w wypożyczalni kaset wideo… Praca niezbyt satysfakcjonująca, bo od 10.00 do 18.00 i monotonna. Tatusia zbyt męczyło zajmowanie się córką, mimo, iż całymi dniami był w domu. Po dwóch tygodniach, musiałam zrezygnować, ponieważ rodzicielski obowiązek męża zdawał się go przerastać… Cały czas jednak kombinowałam, co by tu zrobić, żeby było dobrze…
Wymyśliłam, że pójdę na pielęgniarstwo, a kiedy je skończę, ON jako lekarz + JA jako pielęgniarka, będziemy mogli objąć jakiś ośrodek zdrowia na wsi i tam sobie żyć i pracować. Wtedy wydawało się to logiczne. Zawsze para o pokrewnych zawodach miała łatwiej…
- Idę na pielęgniarstwo, to może ułatwić nam start… 2 lata szybko miną i będziemy mogli gdzieś się razem zatrudnić, tak będzie łatwiej…
- A rób, co chcesz, żebym tylko ja nie musiał do tego dokładać.  Ostrzegam tylko, że ja nie będę siedział z dzieciakiem całymi dniami w domu i może ci jeszcze obiadki gotował, nie licz na to. Jak to sobie zorganizujesz, to może ci pozwolę…
- Ale dziecko może pójść do żłobka, przecież to nic strasznego, a i z dziećmi będzie mogła się pobawić, będzie szczęśliwsza…
Ten argument zdawał się przeważyć na decyzji. Zorientowaliśmy się w sytuacji żłobkowej i złożyłam dokumenty do studium policealnego.
1 września był nasz wielki dzień! Mama poszła do szkoły, a córka do żłobka… tatuś zaś bez perspektywy na pracę pozostał w domu…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz