czwartek, 8 grudnia 2011

Przygotowania do pierwszego dnia w szkole i żłobku szły pełną parą. Córeczka została wyposażona w kredki, bibułkę, bloki, farby, pędzelki, worek na kapcie i pościel… Mama zaś kupiła sobie tenisówki na zmianę i książkę… „Encyklopedię pielęgniarstwa”…

Obie byłyśmy podekscytowane nową sytuacją, przeżywałyśmy każdą chwilę, ciesząc się i bojąc jednocześnie…

Tatuś bez pardonu odwiózł obie kobiety swojego życia do ich obowiązków, a sam wrócił do domu. Czy na pewno wrócił? Tego nie wiem, bo byłam przejęta własną szkołą i żłobkiem dziecka. Wrzesień pokazał, że adaptacja do nowej sytuacji jest trudniejsza dla dziecka niż dla mnie. Szybko wsiąkłam w obowiązki szkolne… Wszystko, co było mówione na lekcjach chłonęłam jak gąbka, uważałam na każde słowo i łykałam je jak świeże bułki… Córeczka jednak ciężko przeszła pierwszy okres, łapiąc wszelkiego rodzaju choroby, które zniechęcały ją do powrotu do żłobka.

Tatuś, choć bardzo niezadowolony, (ponieważ nie miał pracy, ani /na razie/ perspektywy na nią), opiekował się dzieckiem przez kilka tygodni, aż wyzdrowiało i mogło wrócić do żłobka…Sfrustrowany, codziennie odwiedzał Biuro Staży Podyplomowych, gdzie raz usłyszał: „skoro nie ma miejsca na stażu, to otworzy pan stragan i marchewkę sprzedaje…” - o mały włos nie pobił kobiety, która to powiedziała... Gdyby nie szybka i skuteczna reakcja kolegi, mogłoby dojść do tragedii.

Po takiej propozycji, następne dni były tylko koszmarem... atmosfera gęsta, nerwówka i mężowe błądzenie w chmurach myślami... Starałyśmy się z córką nie wchodzić tatusiowi w drogę, zamykałyśmy sie w pokoiku obok, albo emigrowałyśmy do znajomych... Moja przyjaciółka miała mnie czasami dość, ale rozumiała sytuację, bo mój mąż nieraz dał upust swoich emocji w towarzystwie...

Nastał listopad...

W końcu upragniony staż stał się rzeczywistością. Mama do szkoły, córka do żłobka, tatuś do pracy...

Ucieszyłam się, ponieważ pieniądze zarobione w USA, dawno zostały "przebimbane", stypendium dawno się skończyło i pozostały jedynie dolary, które moi rodzice przysyłali na utrzymanie mieszkania. W tym samym czasie, w szkole, były szyte "mundurki" na praktyki. Pani, pobierając miarę, stwierdziła, że jestem tak chuda, że chyba obniży cenę za "niewielkie zużycie materiału". Zażartowałam, żeby dała mi trochę "luzu" na szwach, bo jestem mężatką i może jakaś ciąża mi się przytrafi... Pani wzięła sobie to bardzo do serca i rzeczywiście uszyła mi „za duży” mundurek...

Nie wiem, czy powiedziałam to w złą, czy w szczęśliwą dla mnie godzinę…
Tatuś na stażu bardzo się zadomowił i coraz więcej czasu poświęcał pracy. Nie miał czasu odbierać córki ze żłobka, bo przecież… JEST NA STAŻU! A jak on się będzie zwalniał, to kto będzie zarabiał na rodzinę???

Teraz wiem, że pracował ciężko z koleżankami, zwłaszcza po godzinach… u nich w domach lub akademikach…
Radzi
łam sobie jak mogłam… pędziłam z zajęć do żłobka, ze żłobka po zakupy, potem obiad, bo tatuś wracał z pracy zmęczony i musiał dobrze zjeść…
W styczniu dowiedzia
łam się, że jestem w ciąży… Ot – pomyślałam sobie w pierwszym momencie… było KRAKAĆ??? – po czym szybciutko przeliczyłam – 2,5 roku różnicy wieku miedzy dziećmi… SUPER! – różnica idealna!!!!!…
Z zachwytem i zadowoleniem wróci
łam do domu, by obwieścić radosną nowinę!
- By
łam dzisiaj na praktykach na endokrynologii i dziewczyny pobrały mi krew…
- Na co ci te bzdurne badania. Jeste
ś zdrowa jak koń…
-Wiem! Oboje jeste śmy zdrowi – mam nadzieję…


Reakcja na nowinę była tak gorąca, jak pogoda za oknem – wszak był styczeń…


- W ciąży jesteś??? Zgłupiałaś? Jak my sobie poradzimy? Ty do szkoły, dziecko do żłobka, ja do pracy…. Kto z nim będzie siedział? Za niańkę trzeba będzie płacić… wszystko kosztuje, my nie mamy pieniędzy, a ty w kolejne dziecko mnie wrabiasz??? Byłaś u lekarza?
- Nie, jeszcze nie… zrobi
łam test z krwi…
- Trzeba co
ś z tym zrobić. NIE STAĆ NAS NA KOLEJNE DZIECKO!!!!
Bardzo si
ę zdenerwowałam i nie potrafiłam powstrzymać łez…
M
ąż wybiegł z domu. Nie miałam pojęcia, dokąd i po co… gdy wrócił, rozłożył gazetę i zaczął nerwowo czegoś szukać. Potem wykonał jeden krótki telefon i kazał mi się przygotować na wizytę u ginekologa.
- Jedziemy do najlepszego lekarza w mie
ście. Jeżeli potwierdzi ciążę, to ją usuniesz!
- Chyba
żartujesz???
- Nie, nie
żartuję! Powiedziałem ci NIE STAĆ NAS NA DRUGIE DZIECKO!
- Dlaczego nie liczysz si
ę ze mną? Z moimi uczuciami? A poza tym aborcja jest nielegalna…
- Dla tych co p
łacą jest legalna, bo nikt o niej nie wie…
- To nie sta
ć cię na drugie dziecko, a tyle milionów na aborcję to masz od ręki?
- Nie, nie mam, ale po
życzę od ojca…
- To zanim ja sko
ńczę szkołę i zacznę pracować, przeliczając na miesiące – wydamy te same pieniądze na utrzymanie dziecka. Przecież to logiczne!
- Od kiedy ty taka logiczna jeste
ś? Gdybyś była logiczna, to tej ciąży by nie było!
- Tak! Bo sama si
ę do niej przyczyniłam… ty nawet paluszkiem nie kiwnąłeś…
W drodze do lekarza „szczekali
śmy” na siebie przekrzykując się wzajemnie, a w mojej głowie kłębiła się myśl, że nie mogę tego zrobić, muszę urodzić to dziecko i już!
Rzeczywi
ście, lekarz potwierdził ciążę, 8 tydzień. Termin wypadał w sierpniu…
Nie dałam się! Postawiłam na swoim. Ciążę utrzymałam i bardzo się z tego cieszyłam...

Relacje z mężęm były "POPRAWNE". Poprawne, czyli rutynowe, bez czułości, stare "dobre" małżeństwo...

Szkoła, żłobek, praca, dom i tak w kółko aż do kwietnia...

Kwiecień... brzmi ciepło, wesoło, wiosennie, jednak dla mnie szaro, buro... fioletowo...

Nie pamiętam, jak do tego doszło i co było powodem... pamiętam tylko zimno, ból i... myśl, by nie stracić dziecka...........

Byłam w 4 miesiącu ciąży... bił mnie, gdzie popadło. Po głowie, po plecach, po rękach, kopał i wyzywał... słowa /wyzwiska/ tętniły echem po klatce... krzyczałam co sił

RRAAAAAAATTUUUUUNKUUUUUUUUUUU!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Nikt, nikt nie zareagował... nikt z sąsiadów nie zapukał do drzwi... nikt nie wezwał policji... nikt... Uciekłam do łazienki. W najdalszym miejscu była wanna, weszłam do niej i bałam sie, ze za chwilę otworzy zamknięte drzwi i dalej będzie mnie bił... tak się też stało! niewiele czasu zajeło mu pokonanie zamka, wpadł z furią do łązienki i... zaczęło sie od nowa...

- Debilu, kurwa, zabije cię! wypierdalaj z tej łazienki, zajmij się czymś konkretnym, kurrrwa... z kim ja musze żyć???... jak człowiek nie wpierdoli, to nic nie osiągnie.... kurwa... ja cię doprowadze do porządku, zobaczysz....

Jego słowa brzmiały jak tarcie metalu o metal, jak rozstrojone skrzypce, raniły jak noże, jak odłamki szkła w oku... nawet nie pamiętam jak bardzo mnie bolały jego uderzenia, ale słowa bolą do dziś...

W pewnym momencie straciłam przytomność, bo nie pamiętam nic... ocknęłam się leżąca w wannie, było ciemno... mąż i dziecko prawdopodobnie spali... nie wiem, byłam tak obolała, że nawet nie miałam ochoty tego sprawdzać... chciałam wyjść z wanny i pójść do kuchni. Strasznie chciało mi sie pić... byłam głodna, ale... gdy wyszłam z wanny, nie dałam rady pokonać długości łazienki i korytarza, by dotrzeć do kuchni... położyłam się na zimnej posadzce i chyba zasnęłam... obudziło mnie ciepło i prześwit światła poranka...

Leżałam na nadal zimnej podłodze, a obok mnie leżał pies... jedyny przyjaciel, na którego mogłam liczyć (pod warunkiem, że nie był zamknięty na balkonie...). Moja sunia leżała obok mnie i ogrzewała mnie swoim ciałem... Gdy się ruszyłam, natychmiast wstała i spojrzała na mnie pytającym wzrokiem, jakby chciała się upewnić, czy wszystko u mnie w porządku???

Wstałam... dochodziła szósta... Zajrzałam do sypialni... poruszenie w pościeli...

- Jak sie czujesz???... bo wyglądasz tragicznie... - pytanie meża zmroziło mnie, a komentarz powalił!!!

Czułam sie taka bezradna, bezsilna... potłuczona (dosłownie...)

Nic nie odpowiedziałam, poszłam obudzić dziecko...

- Mamusiu, co ci się stało? Czemu masz takie oczka??? / Płakałaś?

- Nie robaczku, mamuszia ma uczulenie, musi zostać w domku i wziąć lekarstwa...

- Mamusiu, chora jesteś?

- Nie kochanie, ale muszę trochę odpocząć i poczekać aż mi oczka wyzdrowieją...

- Acha, to dobrze...

Córka wstała i bez wahania rozpoczęła poranny rytuał przygotowywania sie do wyjśćia do żłobka.

Poranek przebiegał milcząco... kawa, śniadanie... buziak na "do widzenia" od dziecka i dźwięk zamykanych drzwi... ufff... nareszcie mi ulżyło, powietrze zeszło i poczułąm ulgę...

Osunęłam sie po miękkim obiciu drzwi i pośladkami dotknęłam podłogi... poczułąm ból i dopiero wtedy tak naprawdę dotarło do mnie, co się stało...

Wstałam i po raz pierwszy spojrzałam w lustro...

WYGLĄDAŁAM TRAGICZNIE!!! Zapuchniete, podkrążone oczy, opuchnięte wargi, siniaki na rękach, nogach, ból pleców... zajrzałam pod bieliznę... - siniak na pośladku był koloru bakłażana i bolał niemiłosiernie...

Znowu zaczęłam płakać... trwało to jakąś chwilę, gdy rozległ sie dzwonek do drzwi...

To koleżanka, z którą chodziłam do klasy (mieszkała na stancji u sąsiadki w mojej klatce)

Nie musiała o nic ptać, żeby wiedzieć, co się stało, a jej twarz wyrażała wszystko...

- Powiadomię policję, on nie moze tak postępować...

- NIE! - powiedziałam stanowczo! - boję się, że policja nic nie zrobi, a on mnie w końcu zabije, a przecież jest dziecko i drugie w drodze... prosze, nie mów nikomu, a jak w szkole zapytają, czemu mnie nie ma, to powiedz, że jestem chora i muszę dojść do siebie... proszę...

- Ok, ale jeśli sie to powtórzy, to nie ręczę za siebie i uwierz mi - policja będzie powiadomiona.

- Dobrze, tylko proszę NIE TYM RAZEM!!!

Tak się też stało... Nikt o niczym nie wiedział... Ja po kilku dniach wróciłam do szkoły, jakby nigdy nic się nie stało. Obrzęki zeszły, siniaki zbladły, mogłam śmiało pokazać się światu... Koleżanka nie wracała do tematu, chociaż w jej oczach ciągle widziałam pytanie, czy wszystko ok, na które odpowiadałam uśmiechem.

Była czujna i kontrolowała mnie dobrze, chociaż dyskretnie...

Udało mi sie utrzymać wszystko w tajemnicy, a życie wróciło do normy - normy moralnej...


Na początku czerwca była komunia chrześniaczki mojego męża, którą nasz córeczka nazywała KRÓLEWNĄ. Nawet przez moment nie zdradziliśmy się z tym, co sie wydarzyło w kwietniu...


Znów stanowiliśmy obrazek modelowej rodziny 2+(1)+1...

Zdałam wszystkie egazminy /w tym komisyjny z neuro - psychiatrii u osławionego wówczas profesora, który był bezwzględny niezależnie od wszystkiego ;)/ i zaczęły się wakacje... ostatnie wakacje we trójkę, wszak termin porodu przypadał na konec sierpnia :)

Tak, bardzo bym chciała, żeby to były wakacje we trójkę...

Na szczęście, (albo niestety) tatuś dostał prace na etat. Został Przedstawicielem Naukowym w jednym z koncernów farmaceutycznych i zaczął trzymiesięczny cykl szkoleń...

Od końca czerwca do końca sierpnia przez 3 tygodnie w miesiacu był na szkoleniach i wracał z nich tak zmęczony, że musiał odpoczywać w pracy, a dla rodziny znajdował tylko kilka godzin w weekendy i to wyproszone przez dziecko... Wolał raczej godziny spędzać na pucowaniu czerwonego samochodu służbowego, który to obwieszczał całemu światu, a już na pewno wszystkim z osiedla, jaką to jego właściciel/użytkownik ma pozycję zawodową i prestiżową pracę... /pomijając fakt iż to auto było pierwszym egzemplarzem tej marki z takim wyposażeniem w mieście i wzbudzało powszechne zainteresowanie.../