środa, 2 listopada 2011

Pierwszy rok po ślubie…

Szczęściu nie było końca…
Wymarzony /nie przeze mnie/ ślub, wymarzony Królewicz za męża… w dodatku 5 lat starszy… dojrzały… cudowny… mój…
Czego chcieć więcej???
Dobrze zapowiadający się student medycyny, kochający mąż i niecierpliwy przyszły ojciec robił wszystko, by zapewnić poczucie bezpieczeństwa emocjonalnego swojej nowo poślubionej żonie i przyszłemu dziecku… Był czuły, opiekuńczy, wrażliwy, uczynny… cud, miód i chałwa… od słodyczy aż mdliło… jednak – mimo, że byłam w ciąży, musiałam pracować, by zapewnić chociaż minimum socjalne dla młodej rodziny. Wtedy nie traktowałam tego, jako coś złego, jednak praca na bazarze w miesiącach wrzesień – luty, to nie miejsce dla przyszłej młodej matki… ale…
Mieszkaliśmy z moją mamą (która na rok wróciła z USA) i moim bratem w mieszkaniu rodziców, a mój ojciec był w USA i stamtąd nas „dofinansowywał”.  Mój mąż studiował, więc nie miał wiele czasu na pracę i zarabianie. Uważał, że skoro otrzymuje z uczelni stypendium fundowane, to jego wkład w finanse rodziny jest duży.  Ja, mimo swojego stanu i 20 – stopniowego mrozu, musiałam śmigać na rynek, „maluchem”, każdego dnia /w soboty i niedziele TEŻ/.
W październiku, mama postanowiła, że jako uzupełnienie prezentu ślubnego, na dobry start, podaruje nam pieniądze na zakup samochodu. Ponieważ miało przyjść na świat dziecko, „mały Fiat” był zbyt mały, by pomieścić 3 – osobową rodzinkę z matką/teściową i bratem/szwagrem na doczepkę. Kupiła nam Nissana Sunny. Student mógł się lansować pod uczelnią, podczas gdy my z mamą telepałyśmy się na bazar – „maluszkiem”
Marzenie o luksusie zaczęło spełniać się, ale nie mi – zawsze jakoś nam się powodziło. Mój mąż pochodził z niezbyt zamożnej rodziny i dla niego złapanie żony, której rodzice są w USA na stałe, było spełnieniem marzeń. Wtedy tego nie wiedziałam… wierzyłam w jego szczerą miłość…
Na początku lutego odeszła od nas jego matka. Przeżycie było niesamowite. Wtedy wydawało mi się, że cały świat zawali się mojemu mężowi na głowę, ale on przeszedł obok tego raczej łagodnie… Może wewnętrznie przeżywał, może nie chciał, by mi się to udzielało… nie wiem…
Termin porodu wypadał na 13 lutego /urodziny „tatusia”/, ale jeszcze parę dni po przewidywanym terminie, nie było oznak chęci pchania się na ten świat maleństwa. Prawie do końca pracowałam. Dwa razy dziennie ciągałyśmy z mamą ciężkie torby z towarem, który raz był wykładany na stragan, pod koniec dnia składany i tak 7 dni w tygodniu. 24 lutego /niedziela/ostatni raz poszłam do pracy. W poniedziałek mąż z mamą pojechali do Łodzi po towar… „Maluchem”… Ja zostałam w domu, spodziewając się rozwiązania. Poprosiłam babcię, żeby ze mną posiedziała. Gdyby się coś zaczęło, mogłaby pójść do automatu /nie mieliśmy telefonu/ i zadzwonić po karetkę. Nie było potrzeby, jednak babcia dzielnie czuwała nad moim samopoczuciem. W końcu było już prawie 2 tygodnie po przewidywanym terminie…
Rodzinka wróciła z wojaży, zjedliśmy kolację i … zaczęło się!!!
Wyczekane dziecko przyszło na świat 26 lutego…
Ukochana córeczka… bezbronne, nieporadne maleństwo…
Po urodzeniu córki przeżyłam szok poporodowy, którego wówczas nikt nie zdiagnozował… Może to ja nie zgłaszałam objawów – bo nie wiedziałam, że trzeba… może to przeoczenie lekarzy… Pierwszą dobę po porodzie nie spałam i nie jadłam… nie miałam żadnych potrzeb, nic. Po powrocie z dzieckiem do domu, całą swoją miłość, jaką miałam, przelałam na córeczkę, poza którą świata nie widziałam. Byłam sfrustrowana, ponieważ miałam silną anemię i nie mogłam sama doglądać dziecka. Wówczas mój mąż, jak i inni studenci z jego roku, miał tzw. „internat”. Polegało to na tym, że studenci szli do szpitala na „blok” /blok – dział medycyny konkretnej specjalności, który należało odbyć w ramach nauki/. Ponieważ był to blok położniczy, wszyscy z grupy musieli stawić się w poniedziałek o 7.00 rano, a wyszli dopiero w sobotę ok. 13.00. Ten tydzień wlókł się jak flaki z olejem, chociaż nie tęskniłam… miałam swój świat w koło i swoją maleńką „miłość” obok i tylko to się liczyło…
Dzidzia rosła, ja, po 1,5 miesiąca, wróciłam „z nią” do pracy, a tatuś zaliczał egzaminy, by móc wyjechać na wakacje do USA. W końcu poczuwał się do odpowiedzialności, by zarobić na rodzinę i przyjemności. Tak się też stało. W czerwcu, tatuś ze szwagrem polecieli za „wielką wodę”… Żeby kupić bilet na samolot, musieliśmy sprzedać „malucha” – mojego „malucha”, którego dostałam od rodziców na 18 urodziny…
Po powrocie tatusia, babcia – czyli moja mama, stwierdziła, że nie ma potrzeby, by siedziała nam „na głowie” i że nadszedł już czas, by wrócić do „swojej” rodziny, czyli męża i syna do USA. Tak więc, we wrześniu zostaliśmy tylko my – szczęśliwi małżonkowie z cudownym maleństwem, sami na 87 metrach mieszkania (moich rodziców) i pies. Tak pies. Nie wspomniałam wcześniej? Będąc w liceum dostałam Owczarka Niemieckiego, piękną czarną podpalaną sukę. Była niesamowita, grzeczna, ułożona, wyszkolona… obiekt zazdrości wielu… w dodatku była bardzo oddana domownikom…
W tym momencie myślałam, że złapałam pełnie szczęścia za ogon i będę tak trzymać do końca życia…
Teraz wiem, jak bardzo się wtedy myliłam…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz